Doktor Diament

By | 07:01 1 comment


25 lutego 1937 roku w Szydłowcu pięciu mężczyzn z okazji święta Purim robi sobie pamiątkową fotografię w dziwnych mundurach z zeszłego stulecia.
6 lat później w celi radomskiego więzienia jeden z uwiecznionych na zdjęciu mężczyzn drze pasy z poplamionej własną krwią koszuli. Ze skrawków materiału skręca sznur, który zaciska na swej szyi.
Święto Purim to święto losu. Święto przypadku, za którym swą twarz ukrywa Bóg. To żydowskie święto radości, celebrowane w ostatnią pełnię księżyca przed wiosenną równonocą. Podczas Purim  zakazany jest post i żałoba, a religijnym nakazem jest upojenie się alkoholem do momentu aż zatrze się różnica między "błogosławionym Mordechajem", a "przeklętym Hamanem".  Z okazji tego święta organizowane są bale przebierańców, przedstawienia i konkursy piękności. Podczas takiego konkursu jeden z przebierańców ze zdjęcia poznał swoją przyszłą żonę. Miała na imię Lea  i nie wygrała rywalizacji o laur najpiękniejszej dziewczyny w mieście ale była, jak "Święto wiosny" Strawińskiego. Skupiała uwagę, była niepokojąco interesująca i wymagająca, paraliżowała zmysły. Lea Katz była córką właściciela jednego z szydłowieckich kamieniołomów wydobywających piaskowiec. Reprezentowała świat magicznych istot utkanych ze światła i snu. Pachniała południowym wiatrem Hamsinem i  różaną wodą. Była darem losu, ofiarowanym wybrańcowi przez święto Purim. Los jednak bywa przewrotny, sprzyja fortunie, a fortuna, jak los kołem się toczy, jednemu da wszystko, a drugiemu wydrapie oczy.


 7 stycznia 1943 roku w mroźnym świcie, gdy pierwsze promienie słońca nieśmiało odbijały się w soplach lodu zwisających z dachu dawnego klasztoru sióstr benedyktynek przy ulicy Malczewskiego w Radomiu, więźniów jednej z cel aresztu śledczego budzi delikatny dotyk śmierci.  Na framudze drzwi wisi człowiek. Widok mrozi myśli bardziej niż przenikliwy chłód styczniowego poranka. Wisielec palcami stóp ledwo dotyka betonowej podłogi, na zsiniałej twarzy utrwalone wspomnienie bólu, w czarnych oczach zaryglowana otchłań. Zesztywniałe ciało należy do doktora Lejba Dymenta. Duszy już nie ma. Doktor Dyment zwany doktorem Diamentem to jeden z mężczyzn ze zdjęcia, trzeci od lewej, od prawej zresztą także trzeci. Postać centralna, charakterystyczna, patrząca w innym kierunku niż pozostali. Szydłowiecki Żyd, lekarz i społecznik. W chwili śmierci jego świat okrążył słońce po raz ostatni, czterdziesty drugi. Dzień poprzedzający samobójczą śmierć spędził w radomskiej siedzibie Gestapo, gdzie swoją wyższość zaprezentował mu przedstawiciel "rasy panów", były fornal spod Wuppertalu. Jego krzyki zagłuszała rozgłośnia Deutschlandsender komunikatami o sukcesach niezwyciężonego Wehrmachtu pod Stalingradem. Tego dnia zstąpił do przedsionka piekła i wiedział, że następnego dnia już stamtąd nie powróci. Aresztowano go pierwszego stycznia 1943 roku. Pierwszego dnia nowego roku. Pierwszego dnia po powrocie z radomskiej kryjówki do szydłowieckiego getta. W Radomiu dłuższy czas ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem u polskich przyjaciół ale nie chcąc ich dłużej narażać wrócił na "stare śmieci" licząc, że jakoś to będzie. Jakoś nie było. W jego domu mieszkał obcy człowiek, spał w jego łóżku, jadł z jego talerzy, pił z jego szklanek, nawet chodził w jego butach i niestety nie była to bajka o królewnie śnieżce i siedmiu krasnoludkach. Ktoś od razu go rozpoznał i powiadomił Gestapo. Nieważne kto, ktoś "życzliwy".

Lejbuś Dyment pochodził z jednej z nielicznych w Szydłowcu dobrze sytuowanych rodzin tak zwanej burżuazji żydowskiej. U jednych wzbudzał szacunek i podziw u innych zazdrość i złość. Jego ojciec, człowiek nowoczesny o liberalnych poglądach i nienagannym wyglądzie był właścicielem kilku kamienic, manufaktur i herbaciarni. Młody Lejbuś miał dostatnie i szczęśliwe dzieciństwo. Po ukończeniu szkoły średniej został wysłany na studia do Francji. Studiował medycynę w Paryżu w "szalonych latach 20". Otarł się wtedy o świat bohemy artystycznej ściągającej tłumnie z całego świata do "stolicy kultury i nauki". Był świadkiem  rewolucji seksualnej rodzącej się w bezsennie upojnych nocach zatopionych w narkotycznym rytmie szaleńczego jazzu rozbrzmiewającego na ruinach "starego świata". Widział smutny koniec niemego kina i hałaśliwy triumf dźwięku. Obserwował zmagania starczego klasycyzmu ze świeżością surrealizmu. Jego młodość kibicowała nowej fali, wychowanie zaś współczuło tradycji. Oprócz nauk medycznych zgłębiał spirytualizm, fenomenologię, teozofię i psychoanalizę. Spacerując wąskimi uliczkami Montmartr spotykał kobiety lekkich obyczajów o wyglądzie zuchwałych kieszonkowców ze świata "Kwiatów zła" Baudelaire'a, w Bois de Boulogne mijał zniewieściałych mężczyzn przykuwających uwagę długimi rzęsami i karminową czerwienią ust, rzucających  uroki na przechodniów. W Paryżu czuł na karku ciężki oddech umierających "starych wartości" przy jednoczesnym poczuciu lekkości jaką dawało wyzwolenie spod władzy rodzicielskiej i okowów konwenansów.  Dzielnie opierał się pokusom poszerzenia percepcji, jakie oferowało towarzystwo syntetycznej meskaliny, banisteryny, amfetaminy i innych modnych substancji pobudzających ośrodkowy układ nerwowy w świecie poszukującym nowej duchowości, gloryfikującym życie doczesne pod hasłem "Bóg umarł". Nie zgadzał się z tym postulatem, czuł wewnętrzny opór, bo wiedział, że "jeżeli Boga nie ma, to wszystko jest dozwolone" *, a ze wszystkich istot na ziemi, człowiek potrafi korzystać z wolności najgorzej. Później empiria potwierdziła jego obawy udowadniając bolesną prawdę profetycznych słów Dostojewskiego.

Po studiach mógł zostać na praktyce lekarskiej we Francji, mógł także wyjechać do Stanów Zjednoczonych lub Kanady, ale wrócił do Polski. Tęsknił za prostotą z natury pozbawioną krzykliwego, wielkomiejskiego blichtru. Tęsknił za mgłą na wrzosowiskach, za brzozowymi zagajnikami, zapachem dymu z ognisk nad rzeką i smakiem pieczonych ziemniaków. Wybrał drogę prowincjonalnego lekarza w swoim Szydłowcu, gdzie większość chorób leczono jeszcze wtedy pijawkami i rycynowym olejem. Z głową pełną pomysłów i z zapałem nie mniejszym niż medyczna wiedza chciał to zmienić. W 1927 roku  został trzecim miejskim lekarzem w Szydłowcu. Udzielał pomocy zarówno żydom, jak i polakom. Nigdy nie prosił o opłatę swych usług, a potrzebującym zawsze oferował darmowe medykamenty. Był wierny przysiędze Hipokratesa i na swój sposób popularny. Ożenił się z piękną Leą i miał z nią syna Joska. Spełniał się jako mężczyzna, mąż i ojciec ale przede wszystkim jako człowiek. Działał aktywnie w Organizacji Syjonistycznej oraz w Żydowskim Towarzystwie Kulturalno-Oświatowym Tarbud, a  później także w Żydowskiej Samopomocy Społecznej. Wiódł normalne życie, pełne zwykłych radości i codziennych trosk. Po wybuchu wojny normalność została mocno zachwiana. Z każdym dniem trosk przybywało coraz więcej, a radość znikała bezpowrotnie w morzu smutku. Znany świat zupełnie się rozpadł, przestał mieć jakąkolwiek wartość, został odarty ze zrozumiałych znaczeń. Jego miasto zmieniło się w getto, a  rodzina stała się "kwestią żydowską", technicznym problemem do rozwiązania.

O świcie 7 stycznia 1943 roku w dzień Rosz Chodesz**, dwa miesiące przed kolejnym "świętem losu" wypadającym w tym roku 21 marca, w celi radomskiego więzienia dr Diament z wybitymi zębami i opuchniętą z bólu twarzą,  drżącymi dłońmi założył sobie pętlę na szyję biorąc los we własne ręce. Przez chwilę się zawahał przywołując wspomnienie pogodnych oczu Lei i małego Joska, który zawsze na spacerze w Parku Radziwiłłowskim ściskał jego rękę tak mocno, jak tylko umiał. W tych dużych oczach i malutkich dłoniach było wszystko, czego pragnął, co rozumiał i kochał, wszystko, co utracił kiedy czerń nocy wypełniła pustkę ziemi i nieba. Został już tylko żal i strach kiełkujący na samym dnie serca, które czując zagrożenie waliło coraz mocniej i mocniej, pompując krew, jak oszalałe. A potem nastała ciemność, nicość, zapomnienie.

ALL THEM WITCHES - Diamond


uzupełnienie:
Lea Dyment (Dimont, Katz) według jednego źródła trafiła do Auschwitz w 1943 roku***. Inne źródło podaje, że udało się jej wyjechać wraz z synem do Francji, gdzie pomogli jej dawni znajomi męża****.    Los pozostałych osób ze zdjęcia pozostaje nieznany.

Na zdjęciu od lewej H. Flacbaum, M. Świecznik, L. Dyment, A. Milstein, A. Tenenbaum.

* "Bracia Karamazow" Fiodor Dostojewski, Wydawnictwo Dolnośląskie, Warszawa 1994
** Rosz Chodesz - Początek miesiąca w kalendarzu żydowskim. Święto nowiu księżyca.
***Jacek Wijaczka, red., Żydzi szydłowieccy: Materiały sesji popularnonaukowej 22 lutego 1997 roku (Szydłowiec: Muzeum Ludowych Instrumentów Muzycznych w Szydłowcu, 1997)
**** Szydlowiec Memorial Book - Editor: Berl Kagan; translated by Max Rosenfeld, Shidlowtzer Benevolent Association in New York. Published: New York 1989

 
Powyższy tekst nie jest historycznym opracowaniem, niemniej informacje w nim zawarte są zgodne z faktami historycznymi udokumentowanymi w następujących źródłach:
 Sebastian Piątkowski "Więzienie niemieckie w Radomiu 1939-1945" IPN Lublin 2009
 Szydlowiec Memorial Book - Editor: Berl Kagan; translated by Max Rosenfeld, Shidlowtzer Benevolent Association in New York. Published: New York 1989
"Przechować pamięć tamtych dni - Przewodnik po zabytkach kultury żydowskiej Szydłowca"  red.  dr Grzegorz Miernik, Szydłowiec 2007



Wszelkie prawa zastrzeżone. 
Kopiowanie, przetwarzanie, rozpowszechnianie tych materiałów w całości lub w części bez zgody autora jest zabronione.
Nowszy post Starszy post Strona główna

1 komentarz:

  1. Dziękuję za ten tekst - postać dr Dymenta i jego żony tez mnie zaintrygowała przy okazji lektury wspomnień jednego z Żydów szydłowieckich. Cieszę się, że ktoś z mojego rodzinnego miasta chce pamiętać o jego przedwojennych mieszkańcach. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń