Sztuka uliczna jest nie tylko formą kształtowania miejskiej przestrzeni, czy wyrazem wolności artystycznej ale również orężem w walce o prawo do swobodnej wypowiedzi w przestrzeni wspólnej.
Niestety często ta przestrzeń jest zawłaszczona i zmonopolizowana przez estetyczny koszmar, a wszelka spontaniczna aktywność modyfikująca jej status quo traktowana jest jako akt wandalizmu, którym często z konieczności właśnie jest, nielegalną ingerencją w apatyczny, złuszczony świat brzydoty.
Niestety często ta przestrzeń jest zawłaszczona i zmonopolizowana przez estetyczny koszmar, a wszelka spontaniczna aktywność modyfikująca jej status quo traktowana jest jako akt wandalizmu, którym często z konieczności właśnie jest, nielegalną ingerencją w apatyczny, złuszczony świat brzydoty.
Rodzi się pytanie, czy artysta powinien posiadać oprócz odrobiny talentu i wyobraźni również pozwolenie na tworzenie tego, co chce, gdzie chce i jak chce w zgodzie z własną ekspresją i inwencją? Oraz, czy walka z gangreną szpetoty jest aktem wandalizmu, czy zdrowym odruchem samoobrony? Aby móc spokojnie, bez zagrożenia karnymi sankcjami wykonać na przykład skromny mural, czy graffiti na ruinie, pustostanie lub śmietniku trzeba dziś starać się czasami w kilku miejscach o pozwolenia, łącznie z pozwoleniem na wykonanie robót remontowo budowlanych, a za niektóre papiery trzeba także zapłacić. Chcąc wykonać graffiti w zgodzie z prawem narażamy się po pierwsze na stratę czasu ( w przypadku decyzji odmownej ), po drugie na stratę pieniędzy ( często naliczanej za wynajem powierzchni ), a co najważniejsze godzimy się na swoistą cenzurę. W wielu przypadkach zgoda na wykonanie przedstawionego do akceptacji projektu graficznego przypomina zgniły kompromis, którego efekty końcowe nieodparcie budzą skojarzenia z efektem ciężkiej niestrawności o lekkiej konsystencji. Mariaż sztuki z urzędniczą wrażliwością zwykle źle się kończy, zwykle dla tej pierwszej dziedziny. Usankcjonowana pieczątkami i zamaszystymi podpisami sztuka street art wydaje się wtedy zaprzeczeniem swobody artystycznej i płodzi niejednokrotnie wizualne koszmarki w rodzaju rozpędzonej na cmentarnych murach husarii dosiadającej garbate kuce, czy kibicowskich wersji bitwy pod Grunwaldem. Czasami obcując z niektórymi ściennymi wykwitami chciałoby się zacytować
Leszka Góreckiego, bohatera kultowego serialu "Daleko od szosy" - " Jak się ma taką sztukę przed
sobą to trudno o kulturę". Trudno, kicz jest nieodłącznym elementem każdej aktywności artystycznej. Lepszy kicz niż nic. Są jednak wyjątki. Na przykład Jarocin, niewielkie, 25 tysięczne miasteczko, które z trędowatej brzydoty bloków z betonowej płyty, funkcjonalnej, garażowej ohydy, szarych kamienic smutku i bunkrów stacji trafo uczyniło jedną ze swych turystycznych atrakcji zmieniając tą urbanistyczną makabrę w przestrzeń dla sztuki. Przestrzeń tą wypełniły zarówno uznane nazwiska z polskiej sceny street artu, jak i miejscowa młodzież ( http://streetartjarocin.com/page.html ). Tak, czy inaczej, z instytucjonalną pomocą lub bez niej ingerencja w szkaradną codzienność jest konieczna i prosta. Trzeba tylko chcieć i nie można bać się realizacji pomysłów nawet najgłupszych, nawet jeśli osoby decyzyjne nie wyrażają zgody, wątpią, ostrzegają przed konsekwencjami, a lokalne "autorytety" od wszystkiego wylewają wiadra "merytorycznych" pomyj kontemplując upadek wszystkich wartości oprócz własnej. Działajmy nawet wtedy, wbrew i pomimo. Niezależnie od tego, czy się to komuś podoba, czy wręcz przeciwnie. Bądźmy bezkompromisową armią wandali. Status "nielegalny" w tym przypadku będzie bezcenny nie tylko dla osobistej higieny psychicznej ale przede wszystkim dla estetyki dnia powszedniego.
Jeśli ktokolwiek zainteresowany twórczym wandalizmem jeszcze nie miał okazji obejrzeć, szczerze polecam film "Wyjście przez sklep z pamiątkami".
0 komentarze: