"Kordian i cham", taki piękny tytuł nosi powieść Leona Kruczkowskiego, który w swojej książce próbuje odczarować romantyczną wizję wsi polskiej.
Dość skutecznie. Analogicznie na tej podstawie można odczarować inny romantyczny mit, czyli polską tradycję łowiecką zwłaszcza w jej współczesnej odsłonie. Nowi spadkobiercy owej tradycji, którzy stracili niedawno swego zagorzałego orędownika nazwanego przez Cejrowskiego "głupkiem z dubeltówką", zyskali ostatnio wsparcie w postaci najgorszego w galaktyce Ministra Środowiska i wracają do łask próbując zagnieździć się w świadomości społecznej, jako bastion obrońców dzikiej przyrody. Podstawą takiego myślenia jest przeświadczenie o własnej wyjątkowości oparte niestety o fałszywe przesłanki. Przekonał mnie o tym kwartalnik Ziemi Odrowążów, po który czasem sięgam w zupełnej malignie. Moją uwagę przykuł artykuł pt. "Osobliwości przyrody" (chodzi chyba o myśliwych, o przyrodzie jest tam niewiele), w którym można między innymi przeczytać, że dzisiejsi myśliwi są spadkobiercami szlacheckiej tradycji polowań. Pogląd ten został bezrefleksyjnie powielony we wszystkich lokalnych mediach opisujących obchody dnia św. Huberta. Przyglądając się tylko samym załączonym do artykułu fotografiom trudno oprzeć się wrażeniu, że przebranym w tweedy, flausze i zamsze osobnikom bliższa jest zgrzebna koszula i tradycja agrarna aniżeli stany wyższe i tyrolskie surduty. Na poważnych obliczach wykutych z piaskowca próżno by szukać blasku szlachetnych minerałów, a przytoczone w artykule nazwiska obce są heraldyce, jak savoir vivre gorylowi z Kongo. I nie byłoby w tym nic złego, nie dziwną byłaby ta sprzeczność, gdyby spadkobiercy, a w zasadzie uzurpatorzy sarmackiego rodowodu poprzez mijanie się z historyczną prawdą nie budzili także uzasadnionych wątpliwości, co do szczerości swych intencji. Chyba, że współcześnie duch arystokracji wniknął w swoje zaprzeczenie. Wtedy wszystko się zgadza, choć ta karkołomna teza chwieje się niemiłosiernie pomimo mocnych dowodów, a dychotomia charakteryzująca to środowisko zdaje się normą podstawową. Zastanawiające tylko skąd u myśliwych takie wyparcie własnej, jednostkowej tożsamości i skąd ta nieodparta chęć zawłaszczenia historii obcej nie tylko kulturowo lecz także genetycznie? To rozdarcie między chęcią, a możliwością musi budzić niepokój i w końcu frustrację, którą gdzieś trzeba odreagować. Najlepiej w lesie. Las uspokaja. Kojenie nerwów w tej sytuacji poniekąd jest zrozumiałe bo w zgodzie z logiką prezentowaną przez samozwańczych "spadkobierców" łowieckiej tradycji tylko nieliczni potomkowie arystokracji mogliby dziś polować, a potomkowie parobków, czyli cała znamienita reszta byłaby bosonogą nagonką biegającą po lesie z drewnianymi kołatkami, a to już kiepska nobilitacja i jeszcze gorsza rozrywka. Zastanawia także ograniczenie do nowożytności genealogicznych wędrówek. Idąc tropem rodowodowych poszukiwań w duchu ziemskiej wspólnoty można pójść przecież dalej i na przykład cofnąć się do plejstocenu. Wtedy zamiast Wspólnoty Ziemi Odrowążów można powołać do życia Wspólnotę Ziemi Włochatego Nosorożca lub równie włochatego Mamuta. Owe włochate istoty występowały dość powszechnie na tej ziemi zanim podzielili ją między sobą upojeni własną wielkością najebani okowitą wąsaci sarmaci. W takiej wspólnocie można przeprowadzić bardziej autentyczny i przekonujący dowód rodowodu społeczności, która dziś tak często odwołuje się do historii łowiectwa oraz szlachetnie reguluje prawa natury przy pomocy karabinu i zestawu do preparowania zwierzęcych głów. Trafniejszym uzasadnieniem tej działalności byłoby nawiązanie bezpośrednio do swych protoplastów, czyli ludzi pierwotnych, bez zbędnych, arystokratycznych ozdobników, ale trzeba się wtedy przyznać do dziedzictwa tradycji jaskiniowców, a to nie brzmi już tak zacnie. Niemniej wydaje się mieć o wiele więcej sensu.
Błękitnokrwiści w polskim społeczeństwie zawsze stanowili nikły odsetek
(ok. 10%). Dzisiaj, jak się okazuje, a widać to doskonale na przykładzie kilku reprezentatywnych grup społecznych proporcja jest odwrotna. Niezaprzeczalnie także pośród leśnej braci znajdą się przedstawiciele magnackich rodów ale przypuszczalnie będzie to margines. Dla każdego racjonalnie
myślącego człowieka jest jasne, że nie każdy myśliwy to spadkobierca sarmackiej
tradycji, jak "nie każdy facet z widłami to Neptun" xD. Niestety często do niedzielnej rozrywki polegającej na strzelaniu do bezbronnych istot
dorabia się społecznie pożyteczną działalność i dopisuje poświęcenie dla polskiej przyrody nagradzane dziwnymi orderami. Zrozumiała jest oczywiście atrakcyjność fetyszy typu -
broń długa i jej pedantyczna pielęgnacja, nóż Rambo uciskający czule udo, dęcie w bawoli róg, sznurowanie bryczesów, zbiorowe gotowanie w
miedzianym kotle bigosu, picie żubrówki z oprawionej w skórę piersiówki i na koniec ściąganie butów przez rozradowaną dziatwę, gdy zmęczony po łowach Pan siada w przedsionku swej leśniczówki na własnoręcznie wystruganym z dębowego pniaka zydelku. Rozumiem, że to wszystko rozbudza atawizmy
męskiego barbarzyńcy, osamotnionego w dzikiej, słowiańskiej kniei Tarzana, walczącego do krwi
ostatniej z wrogimi siłami podstępnej natury w imię wyższej konieczności
i niskiej motywacji lub po prostu satysfakcji. Rozumiem i podziwiam, ale nie pojmuję logiki
według, której zabijanie zdrowych zwierząt, które następnie się zjada, trawi i wydala ewentualnie preparuje ich truchło nazywa
się troską o przyrodę. I nie chodzi tu tylko o zgrzyt semantyczny.
Dość skutecznie. Analogicznie na tej podstawie można odczarować inny romantyczny mit, czyli polską tradycję łowiecką zwłaszcza w jej współczesnej odsłonie. Nowi spadkobiercy owej tradycji, którzy stracili niedawno swego zagorzałego orędownika nazwanego przez Cejrowskiego "głupkiem z dubeltówką", zyskali ostatnio wsparcie w postaci najgorszego w galaktyce Ministra Środowiska i wracają do łask próbując zagnieździć się w świadomości społecznej, jako bastion obrońców dzikiej przyrody. Podstawą takiego myślenia jest przeświadczenie o własnej wyjątkowości oparte niestety o fałszywe przesłanki. Przekonał mnie o tym kwartalnik Ziemi Odrowążów, po który czasem sięgam w zupełnej malignie. Moją uwagę przykuł artykuł pt. "Osobliwości przyrody" (chodzi chyba o myśliwych, o przyrodzie jest tam niewiele), w którym można między innymi przeczytać, że dzisiejsi myśliwi są spadkobiercami szlacheckiej tradycji polowań. Pogląd ten został bezrefleksyjnie powielony we wszystkich lokalnych mediach opisujących obchody dnia św. Huberta. Przyglądając się tylko samym załączonym do artykułu fotografiom trudno oprzeć się wrażeniu, że przebranym w tweedy, flausze i zamsze osobnikom bliższa jest zgrzebna koszula i tradycja agrarna aniżeli stany wyższe i tyrolskie surduty. Na poważnych obliczach wykutych z piaskowca próżno by szukać blasku szlachetnych minerałów, a przytoczone w artykule nazwiska obce są heraldyce, jak savoir vivre gorylowi z Kongo. I nie byłoby w tym nic złego, nie dziwną byłaby ta sprzeczność, gdyby spadkobiercy, a w zasadzie uzurpatorzy sarmackiego rodowodu poprzez mijanie się z historyczną prawdą nie budzili także uzasadnionych wątpliwości, co do szczerości swych intencji. Chyba, że współcześnie duch arystokracji wniknął w swoje zaprzeczenie. Wtedy wszystko się zgadza, choć ta karkołomna teza chwieje się niemiłosiernie pomimo mocnych dowodów, a dychotomia charakteryzująca to środowisko zdaje się normą podstawową. Zastanawiające tylko skąd u myśliwych takie wyparcie własnej, jednostkowej tożsamości i skąd ta nieodparta chęć zawłaszczenia historii obcej nie tylko kulturowo lecz także genetycznie? To rozdarcie między chęcią, a możliwością musi budzić niepokój i w końcu frustrację, którą gdzieś trzeba odreagować. Najlepiej w lesie. Las uspokaja. Kojenie nerwów w tej sytuacji poniekąd jest zrozumiałe bo w zgodzie z logiką prezentowaną przez samozwańczych "spadkobierców" łowieckiej tradycji tylko nieliczni potomkowie arystokracji mogliby dziś polować, a potomkowie parobków, czyli cała znamienita reszta byłaby bosonogą nagonką biegającą po lesie z drewnianymi kołatkami, a to już kiepska nobilitacja i jeszcze gorsza rozrywka. Zastanawia także ograniczenie do nowożytności genealogicznych wędrówek. Idąc tropem rodowodowych poszukiwań w duchu ziemskiej wspólnoty można pójść przecież dalej i na przykład cofnąć się do plejstocenu. Wtedy zamiast Wspólnoty Ziemi Odrowążów można powołać do życia Wspólnotę Ziemi Włochatego Nosorożca lub równie włochatego Mamuta. Owe włochate istoty występowały dość powszechnie na tej ziemi zanim podzielili ją między sobą upojeni własną wielkością najebani okowitą wąsaci sarmaci. W takiej wspólnocie można przeprowadzić bardziej autentyczny i przekonujący dowód rodowodu społeczności, która dziś tak często odwołuje się do historii łowiectwa oraz szlachetnie reguluje prawa natury przy pomocy karabinu i zestawu do preparowania zwierzęcych głów. Trafniejszym uzasadnieniem tej działalności byłoby nawiązanie bezpośrednio do swych protoplastów, czyli ludzi pierwotnych, bez zbędnych, arystokratycznych ozdobników, ale trzeba się wtedy przyznać do dziedzictwa tradycji jaskiniowców, a to nie brzmi już tak zacnie. Niemniej wydaje się mieć o wiele więcej sensu.
Gustaw Courbet "The German Hunt" 1859 r. |
W tym samym artykule w przytoczonym powyżej periodyku dla wszystkich i dla nikogo można przeczytać nie tylko o regulacji populacji przy
pomocy dubeltówki przez miłośników natury, którzy w trosce o stan
rodzimej przyrody zmieniają materię ożywioną w nieożywioną, ale także o
niezwykłej etymologii nazwy Szydłowiec. Według miejscowych znawców spod znaku kapelusza z piórkiem jest to połączenie dwóch
słów, "Szydło", czyli pika do kłucia dzika, oraz "łowiec", czyli wiadomo. No
może trochę się nie zgadza bo efektem jest Szydłołowiec, ale można przymknąć oko na tą drobną nieścisłość
jeśli uznamy, że ta interpretacja jest efektem przemęczenia wielogodzinnym brodzeniem
po moczarach i stanowi doskonałą ilustrację kondycji tego środowiska.
( Informacyjnie, prawidłowe znaczenie, które podaje Słownik etymologiczny nazw geograficznych Polski autorstwa Marii Malec, wydany przez Państwowe Wydawnictwo Naukowe :
"Nazwa Szydłowiec jest znana od początku XV wieku. Utworzona została od nazwy pobliskiej miejscowości Szydłów za pomocą przyrostka słowotwórczego -ec. Nazwę Szydłów z kolei, udokumentowaną od XIII wieku, utworzono za pomocą przyrostka dzierżawczego -ow od nazwy osobowej Szydło, co oznacza, że założycielem lub pierwotnym właścicielem osady Szydłów był człowiek noszący przezwisko Szydło. Przezwisko to pochodzi od wyrazu pospolitego szydło oznaczającego ‘narzędzie do nakłuwania, przekłuwania twardego materiału
(zwykle skóry); także: gruba igła do szycia twardego materiału’, a
zatem człowiek ów mógł być np. szewcem.")
Nie tak dawno w Szydłowieckim Centrum Kultury świętowano hucznie dzień św. Huberta. Bardzo słusznie, lecz czy po chrześcijańsku jest dyskryminować innych świętych patronów? Sprawiedliwie byłoby w wiecznie żywym duchu celebracji na przykład w dzień św. Błażeja patrona rzeźników i wędliniarzy zorganizować
konwent tej grupy zawodowej w sali kominkowej szydłowieckiego Zamku. Mistrzowie cechu mogliby zaprezentować w
ramach obchodów dnia patrona swoje wędliniarskie trofea i zapoznać szerszą
publiczność z tajnikami wykonywanej profesji, technikami uboju, ogłuszania, fachowego ćwiartowania i napełniania mięsną masą flaka. Z kolei w dzień św
Bartłomieja patrona garbarzy i kuśnierzy słusznym byłoby zorganizowanie zjazdu hodowców
zwierząt futerkowych, którzy także we właściwy sobie sposób regulują populacje wielu gatunków w trosce o ich dobrostan. Chętnie zaprezentują piękne futra i technologie
ich pozyskiwania, będzie równie dostojnie, co pouczająco. Tradycja obróbki mięsa, jak i noszenia futra jest przecież równie stara, jak polowania.
Dla równowagi przydaliby się jednak spadkobiercy Jakuba Szeli
Wszelkie
prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, przetwarzanie, rozpowszechnianie tych
materiałów w całości lub w części bez zgody autora jest
zabronione.
0 komentarze: